czwartek, 18 lutego 2021

Progresywny rock - muzyczny przykład na outside the box?

Outside the box (OTB / out of the box) to jak wiemy sposób myślenia poza utartymi schematami. Ileż to razy niejeden Wujek Dobra Rada podpowiada nam - “Wyjdź poza schemat”, “Zacznij myśleć samodzielnie”, “Bądź kreatywny”. O ile w dziedzinach heurystyki i psychologii napisano na ten temat setki książek o zastosowaniu biznesowym, o tyle ciężko byłoby znaleźć podobne wskazówki w odniesieniu do tak twórczej materii jaką jest muzyka.

Na początek warto byłoby krótko zwrócić uwagę na samo określenie “twórcza materia”. Mianowicie chodzi powszechne przekonanie, że utwory muzyczne powinniśmy rozpatrywać w kategoriach Sztuki, a tworzenie ich jest domeną Artystów. Już na pierwszy rzut oka coś tu nie gra. Co do zasady odgrywane czy też odtwarzane utwory muzyczne to nic innego jak dźwięki, które są reprezentacją zapisu nutowego opartego na matematyce. Jak podaje Wikipedia - “muzyka to sztuka organizacji struktur dźwiękowych w czasie.” Acha, czyli tylko tyle? Fale akustyczne “o celowo dobranych częstotliwościach i amplitudach”? 

Ktoś powie - to nie prawda. Zapis nutowy to jedno - ale wymyślenie czy też skomponowanie utworów, które będą wzbudzać emocje i chwytać za serca wymaga ludzkiej wrażliwości i kreatywności. Czy aby na pewno?



Yuval Noah Harari w swojej książce “Homo Deus” przytacza ciekawy przykład pewnego profesora, który zajmuje się zastosowaniem mechanizmów sztucznej inteligencji w tworzeniu muzyki klasycznej. W przytoczonym eksperymencie grupa badanych osób - miłośników muzyki - miała wskazać, który z odtworzonych fragmentów wg nich bardziej oddziaływuje na ich emocje. Niestety nie wiedzieli, że utwór, który okazał się zwycięski, został napisany przez program komputerowy. Wielkim przegranym badania okazał się klasyk wiedeński - Beethoven.

Rozważania te są o tyle istotne, że rock progresywny, o którym za chwilę powiemy trochę więcej, to awangardowa forma rocka, która charakteryzuje się wirtuozerią, wysokim poziomem złożoności utworów muzycznych oraz skomplikowanymi, zmieniającymi się w czasie schematami harmonicznymi, rytmicznymi i licznymi zmianami muzycznego metrum. Z jednej więc strony możemy zakładać, że taka elastyczna przestrzeń jest doskonałym miejscem, gdzie ludzka twórczość może znaleźć swoje ujście w gatunku nieskrępowanym wąskimi ramami pudełka muzyki komercyjnej. Z drugiej strony, zadanie stworzenia rock-opery doskonałej, ocenianej tylko przez pryzmat stopnia skomplikowania jej utworów, wydają się zadaniem idealnym dla osoby o ograniczonej kreatywności ale wystarczającej wiedzy teoretycznej z zakresu muzyki.

Aby rozstrzygnąć czy większy wpływ na rozwój gatunku miała kreatywność protoplastów czy może ich zamiłowanie do matematycznych schematów, powinniśmy wrócić do początków.


A na początku była… nuda. Jest końcówka maja 1967 roku. Pierwsza połowa roku nie przyniosła bardziej interesujących wydarzeń na świecie niż wybór amerykańskiego aktora Ronalda Regana na gubernatora Kalifornii. Po latach na tym stanowisku zastąpi go inny aktor. Rock’n’Roll się przejadł - 5 lipca skończy trzynaście lat - licząc od daty powstania pierwszego singla Elvisa Presleya - That’s All Right. San Francisco czeka na najgorętsze lato w dziejach - Lato Miłości. I właśnie wtedy, dokładnie 26 maja, na świat przychodzi Sierżant Pieprz - ósme dziecko Beatlesów. 


Pierwszy album progresywny w historii


“Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” uznaje się za pierwszy album progresywny w historii muzyki rockowej. Do dzisiaj zajmuje 1. miejsce na liście albumów wszech czasów czasopisma “Rolling Stone”. Beatlesi sami mówili “Znudziliśmy się bluesowym schematem więc spróbowaliśmy czegoś innego”. W tym samym czasie w drugiej połowie lat ‘60 swoje debiuty miało wiele zespołów z równolegle rozwijającej się sceny rocka psychodelicznego - Frank Zappa, Jefferson’s Airplane, Cream. Beatlesi ustanowili jednak precedens, tworząc wybuchową mieszankę gatunków i to w pionierskiej formie albumu koncepcyjnego.

Dwa lata później otrzymaliśmy kolejny kamień milowy - album “In the Court of Crimson King”. O ile Czwórka z Liverpoolu stworzyła podwaliny pod gatunek, o tyle wspomniany wyżej krążek zespołu King Crimson zawiera wszystkie najważniejsze jego cechy i ustanawia pewien kanon, do którego będą porównywane wszystkie późniejsze działa.


Lata ‘70 to złoty okres dla gatunku. Najważniejszymi zespołami tego okresu były Yes, Genesis, Kansas, wspomniany King Crimson, Jetro Tull, Pink Floyd, Focus, Camel, Marillion czy Rush, a w Polsce Grupa Niemen, Skaldowie i SBB. Mimo swojej niszowości spora część utworów trafiła do mainstreamu. “Owner of the lonely heart” od Yes, “, “Kayleigh” od Marillion czy “Another Brick in the Wall” od zespołu Pink Floyd - to tylko niektóre ze znanych hitów tamtego okresu. 


Prog-rock niewątpliwie miał wiele zalet. Przede wszystkim pokazał, że gatunek, który był po prostu jednym z wielu w muzyce rozrywkowej ma do zaoferowania o wiele więcej niż reszta. Eksperymentalne formy utworów i całych albumów, rozbudowane lub nietypowe instrumentarium, włączanie takich gatunków jak jazz, muzyka elektroniczna i folk, skomplikowane formy harmoniczne - to tylko niektóre z cech, które wyniosły go na wyższy poziom. 


Charakterystyczne było to, że albumy “progowe” bardzo często tworzyli artyści o formalnym muzycznym wykształceniu, teoretycy i praktycy, którym muzyka klasyczna jednak nie wystarczała. Z drugiej strony wpływ na twórców - szczególnie w latach ‘60 i ’70 - miały nie tylko akademickie podręczniki, ale także nierzadko dietyloamid kwasu D-lizergowego - bardziej znany jako LSD. Jest to najbardziej aktywna substancja psychodeliczna o właściwościach halucynogennych na świecie, dzięki której - według relacji osób zażywających - “otwierają się wrota percepcji”, a kreatywność może działać na nieosiągalną wcześniej skalę.


Frank Zappa - legenda lat '70

Wszystko co dobre szybko się kończy. Po każdym progresie powraca regres. Pod koniec lat ‘70 fani rocka byli najzwyczajniej zmęczeni. To co wcześniej było zaletą nagle stało się wadą. Zespołom zaczęto zarzucać przekładanie technicznej maestrii nad przekaz emocjonalny. Niektórym zespołom - takim jak Rush - wytykano wręcz matematyczne granie. Epickie, rozbudowane, kilkunastominutowe utwory oskarżano o formalizm, pompatyczność oraz - o zgrozo - odejście od “korzeni rocka” jakimi są rytm i prostota. W skrócie - nadszedł czas na punk rocka. 

Punk był w zasadzie negacją progu. Był krzykliwy, bezpretensjonalny, o nieskomplikowanej harmonii muzycznej i czasem wręcz prostackich tekstach. Zachęcał do buntu, kontestowania obowiązujących norm społeczno-politycznych a ostatecznie - anarchii. Równocześnie, gdzieś na przełomie lat ‘70 i ‘80 pojawił się kolejny podgatunek rocka, który na nowo zdefiniował to, jak intensywna i ekspresywna może być muzyka - mowa tu oczywiście o heavy metalu. Wraz ze wzrostem popularności tego gatunku rozwijała się równolegle jego scena progresywna - żywymi legendami pozostają do dzisiaj zespoły Dream Theater czy Queensryche, a w Polsce rosnącą popularnością cieszy się Riverside. 


Ale dość o historii, wróćmy do współczesności. Czy progresywny rock nie żyje od 40 lat? Oczywiście, że nie - ma się świetnie, lecz jak wszystko inne - ewoluował. Wystarczy nadmienić, że gatunek jest na tyle popularny, że od 1996 roku działa prężnie wytwórnia InsideOut Music, która pod swoimi skrzydłami zrzesza wyłącznie zespoły progresywne.

Współcześnie możemy wyodrębnić już podgatunki takie jak progresywny rock symfoniczny, space rock, art rock, folk rock, jazz rock, neo-progressive rock i metal progresywny w sosach thrashowym, death lub heavy - do wyboru. Najpopularniejsze teledyski współczesnych młodych zespołów mają po kilka milionów wyświetleń w serwisie youtube. W samej Polsce regularnie odbywają się 4 różne festiwale muzyczne poświęcone muzyce progresywnej.

Podsumowując - rock progresywny to bardzo żywotny 53-latek, który nadal inspiruje kolejne pokolenia. Nie boi się rozwijać i nie powiedział ostatniego słowa.


Leprous - przykład na współczesny rock progresywny

Wracając do postawionego na początku pytania. Czy muzyka progresywna to wynik kreatywnego procesu twórczego czy raczej średnio udana próba dążenia do technicznej doskonałości w ramach tego na co pozwala tzw. teoria muzyki? Czy może istnieje jakaś “sinusoida Krzyżanowskiego” dla muzyki rockowej, a na jej fali wznoszącej od lat ‘70 znajduje się prog, który oczarowuje swoim wdziękiem kolejne pokolenia? Który, próbuje wyjść poza schematy utworów znanych z list przebojów, aby jeszcze raz pokazać swoje kolorowe pióra?

Pytania te oczywiście zostawiam otwarte i zachęcam do dyskusji.


Osoby chciałyby zaznajomić się z klasyką gatunku (i nie tylko) odsyłam do zestawienia Magazynu Rolling Stone



czwartek, 22 listopada 2018

Haken - "Vector" - recenzja (i bardzo krótka historia narodzin fana)

Tak rodzi się legenda

Słowem wstępu

Z góry przepraszam za wielokrotne odwołania do pewnego zespołu z Long Island. Kocham Dream Theater, a z tego wynikają pewne zboczenia.

A przechodząc do rzeczy

Vector to piąty studyjny album prog-metalowego bandu o tajemniczej nazwie Haken. Bardziej kumate gimby mogą znać, bo chłopaki pod tym szyldem szarpią za druty dopiero od 2007 roku. Okazuje się jednak, że już zdążyli zrobić małą rewolucję w prog-rockowym światku. Ale po kolei...

Moje pierwsze zetknięcie z Haken to rok 2014 i album Mountain. To było mniej więcej tak... Najpierw wcisnąłem play. Mijają trzy utwory -  banan nie schodzi z twarzy. W połowie płyty zbieram połowę szczęki, która jednak opadła do podłogi. Koniec. Album riplej. 10 razy, 20 razy, 50 razy, wsiąkłem bez reszty.

Potem było zapoznawanie się z resztą dyskografii, która jak się okazało składa się tylko 3 albumów. Dobre (choć nie tak wybitne jak Mountain) albumy Aquarius i Visions - poszło jak po maśle. Później dostaliśmy EP-kę Restoration, która tylko zaostrzyła apetyt na więcej. Czwarty studyjny album - Affinity - nieco ostudził mój zapał. Klimat lat '80 - OK, ale brakło tu polotu z Mountain, chwili oddechu w tym metalowym mętliku złożonym z powyginanych dźwięków. Do dzisiaj ten album pozostawił u mnie lekką niestrawność.

I w końcu jak piorun z nieba - dzień 26 października - tajdal poleca nowy album Haken. "Okej - pomyślałem - dawać ich!"


Znalezione obrazy dla zapytania vector haken

Od strony technicznej nigdy nie można było się do tego londyńskiego sekstetu przyczepić - Vector nie jest wyjątkiem. Panowie prze 45 minut (tak, tylko tyle! o tym później) no cóż... nie dłubią w nosach. Ilość dźwięków wytworzonych przez całkiem tradycyjne instrumentarium (dwie gitary, bas, keybord, perkusja) może przyprawić o zawrót głowy. Podobnie jak w przypadku jazzu - tutaj nie da się przesłuchać album raz a potem pogwizdywać sobie beztrosko melodie. Trzeba tym utworom poświęcić trochę czasu aby zagrały naszych głowach tak, jak to zaplanował sobie Richard Henshall i spółka. Na szczęście oprócz znanych przesterów i syntetycznych efektów mamy sporo nieoczywistych zagrywek. Idąc po kolei...

Album otwiera - co tu dużo gadać - epicki, filmowy wstęp pt. Clear, który z pewnością będzie rozpoczynał koncerty na nadchodzącej trasie. Mniej jednak przypomina Ecstasy of Gold Morricone otwierający koncerty Metallica, a bardziej ciężkie fragmenty muzyczne skomponowane przez Hansa Zimmera na potrzeby współpracy z Christopherem Nolanem.
Pierwszy "właściwy" utwór to Good Doctor, który był za razem pierwszym singlem promującym wydawnictwo. Niesamowite jest, z jaką precyzją zespół zdołał określić środek ciężkości pomiędzy tym co melodyjne i co nawet nosi znamiona komercji (jakże potrzebnej przy promocji czegokolwiek), a tym co charakterystyczne dla progresywnej stylistyki i samego stylu zespołu. Co więcej, Good Doctor w przeciwieństwie do wielu singli, zysku je po kolejnych przesłuchaniach, a w środku utworu udało się nawet wpleść jazzowy fragment.
Kolejny utwór - Puzzle Box - to po prostu sztos. Przez wielu uważany za najlepszy kawałek na albumie. Ma wszystko w prog'u najlepsze - zwariowane tempo, zmiany metrum, wywijasy na keybordzie i gitarach i epickie zakończenie. Co ciekawe znalazło się tu miejsce na trip-hopowy fragment, który pozwala zwolnić trochę tempo przed wielkim finałem - mi osobiście kojarzy się z Massive Attack.
Veil - kolejny bardzo dobry utwór. Wybrzmiewają na nim echa z Mountain choć oczywiście nie jest to autoplagiat. Po prostu chyba jest jedynym nie-tak-znowu-oryginalnym (choć najdłuższym) utworem na tym krążku (tak, bo ja wciąż mam odtwarzacz na krążki). Poza tym, jeśli ktoś jest fanem gitary basowej, to w tym utworze znajdzie jej sporo.
Instrumentalny Nil by Mouth - o panowie i panie, ten kawałek nie bierze jeńców! Jest tam tyle prog'u ile bozia dała na to miejsca w prawie 7 minutach. Moim zdaniem to taka hakenowska odpowiedź na Dance of Eternity ze Scenes from a Memory od Dream Theater. 
Jedyny kawałek, który można rozpatrywać wa kategorii ballady to Host. Oczywiście ballady mrocznej, w dodatku z ciekawym akompaniamentem trąbki. Najspokojniejsze jej fragmenty przypominają mi trochę klimaty Riverside.  
Finałowy numer to jeden z moich ulubionych. Może nie jest najbardziej rozbudowany, ale A Cell Divides ma świetnym motyw przewodni, który który sprawnie wykorzystuje potencjał wokalu Rossa Jenningsa. 

A właśnie - wokal. Powiem jedynie, że mnie osobiście przypadł do gustu od pierwszego spotkania z zespołem, a w połączeniu z chórkami daje niesamowite efekty, choć te najlepiej oddawał przywoływany już Mountain.
Przyznam, że wgłębianie się w warstwę tekstową i historię opisaną na Vector jest dopiero przede mną. Zrobię to jednak z przyjemnością, bo album w formie koncepcyjnej porusza istotne tematy z zakresu psychologii i psychoanalizy.
Trzeba też wspomnieć, że na całym albumie słychać echa z Affinity - nie w samych kompozycjach, ale w palecie efektów, z których z nieskrywaną przyjemnością korzysta klawiszowiec Diego Tejeida. Nie raz usłyszymy tu 8-bitowe wstawki, a wtedy zakręci się łezka na myśl o godzinach spędzonych przy Pegazusie.

Czy album ma jakieś minusy? Tak - długość. 45 minut to słaby wynik jak na prog-rockowe standardy. Z drugiej strony to chyba lepiej, że chłopaki podczas produkcji odrzucili kolejne dwa takie-sobie utworki, które mogłyby odstawać od niesamowicie wysokiego poziomu całości. A poza tym od czego jest przycisk "Reply album"? :]

A teraz podsumowując. Vector to arcydzieło współczesnego progresywnego metalu i dowód na to, że mamy godnych następców Dream Theater. Umówmy się - chłopaki z teatru marzeń najlepsze albumy mają za sobą. Nadal mogą robić albumy dobre i bardzo dobre, ale moim zdaniem nie wejdą już nigdy na poziom wspomnianego Scenes From a Memory czy Six Degrees of Inner Turbulence. I to nie jest ich wina - ludzie po prostu się starzeją :] Co do Hanken, może się okazać, że ich Opus Magnum dopiero czeka gdzieś tam, na horyzoncie.

Moja ocena: 10/10

czwartek, 14 maja 2015

"Bez litości" - recenzja

Porno pod przykrywką?

"Bez litosci" Stevena R. Monroea  to remake niesławnego "Pluję na twój grób" - jednego z najczęsciej banowanych filmów w kinach na całym świecie. Co prawda nie widziałem oryginału, ale po seansie wersji z 2010 roku, chyba nie mam ochoty, a raczej potrzeby wracania do tego gatunku w najbliżsyzm czasie.

Ten obraz to historia młodej Jennifer (Sarah Butler), która chcąc napisać kolejną książkę wynajmuje "domek w lesie" na skraju "małego miasteczka" gdzie miejscowi chłopcy umilają sobie czas na piciu piwa i dokonywaniu gwałtów na nieznajomych - ot tak, z nudów.

Cudzysłowów użyłem celowo, ponieważ cała historia, bohaterowie, miejsce akcji - to przetarte klisze, archetypy, które widzieliśmy już tyle razy, że nie ma sensu zastanawiać się dlaczego telefon bohaterki wpada do kibla i dlaczego nie uciekła po pierwszej nocy, kiedy ktoś wyraźnie kręcił się koło domu.

Reżyser też to świetnie wie, dlatego absolutnie nie stara się usprawiedliwiać fabularnych głupot - które w ten gatunek są raczej wpisane - a skupia się na najważniejszym w gatunku "torture porn", czyli na torture i porn. I to w róznych konfiguracjach.

Kto widział odświeżoną wersję "Ostatniego domu po lewej" Dennisa Iliadisa (moda jakaś, czy co?) znajdzie tu powtórkę z rozgrywki. Różnica jest taka, że film Monroea jest w moim odczuciu mniej komercyjny, bardzie ostrożny w środkach - w pracy kamery, montażu. Nawet dobór mało znanych aktorów wskazuje na to, że reżyser chciał aby widz choć przez chwilę znalazł się w filmowym lesie i poczuł się bezsilny jak główna bohaterka. Co prawda pośród obsady wyróżnia się jedynie Andrew Howard grający szeryfa, ale to absolutnie nie przeszkadza w czerpaniu "przyjemności" z seansu.

Na plus wychodzi również wybór Sarah Butler - koścista, ciemnowłosa dziewczyna bez hollywoodzkiej urody lepiej pasuje to tego mrocznego otoczenia, niż cycata blondynka z filmu Iliadisa.

Największym minusem jest chyba wtórność - bo ile razy można oglądać odcinanie członków i strzelanie w odbyt? Mnie się już znudziło.

Czy polecam? Jedynie fanom małych, bladych i zakrwawionych cycków biegających po lesie. 

Moja ocena: 6/10

czwartek, 16 kwietnia 2015

Black Science 1 - recenzja


Pulpowa jazda bez trzymanki

Pierwszy tom nowej serii komiksowej Black Science to bezkompromisowa rozrywka, która pozwoli na spędzenie nudnego wieczoru w oparach scienece fiction w klimatach pulpowych.

Grant McKay - naukowiec stawiający ambicję ponad dobro rodziny, tworzy portal - "Latarnię". Portal ten jest bramą do nieskończonej ilości światów, którą jak sam mówi tworzą wybory poszczególnych istot. Wraz z ekipą naukową podróżuje w czasie i przestrzeni by powrócić do swojego świata.




Wszystkie sześć albumów tworzących pierwszy tom pokazuje potencjał, który drzemie w nowej serii. Szaleńcza podróż między wymiarami z jednej strony ukazuje ogromny talent rysownika Matteo Scalera, z drugiej wciąga sprawną opowieścią Ricka Remendera. Przyznam, że jest to moje pierwsze spotkanie z tymi twórcami, i podejrzewam że na tym się nie skończy. Remender w bardzo precyzyjny sposób rozwija historię (która zaczyna się od jednego trzęsienia ziemi a kończy na kolejnym), pozwala zapoznać się z bohaterami z perspektywy pierwszej osoby, a przy okazji nie zapomina o czytelniku, który z każdą stroną chce więcej! Natomiast rysunki Scalery w połączeniu z kolorami Whitea to osobny temat. W dobie minimalizmu, pasków, i komiksów składających się z czarnobiałych, koślawych kresek i kropek, ci panowie dają popis umiejętności, których pozazdrości absolutnie każdy kto zobaczy Black Science. Dla samych grafik warto posiadać ten album w swojej kolekcji. Dorzućcie do tego wartką akcję  i mamy przepis na deszczowy weekend.

Nie wahajcie sie ani chwili - Grant McKay  i jedgo zakręcone przygody czekają na odkrycie!

Moja ocena: 8/10



wtorek, 7 kwietnia 2015

"Elizjum" - recenzja

Ale to już było...

Po "Dystrykcie 9" większość moich znajomych pytała wujka Googla: kto to jest Neill Blomkamp i kiedy zrobi następny film? A na ten ruch musieliśmy czekać niestety dość długo. Co zaserwował nam pan Neill tym razem? Otóż odgrzanego kotleta, którego jednak ze smakiem można spałaszować.

Max – bohater Matt Damona – to, jak to w takich przypadkach bywa, twardy skurczybyk, dla którego obecnie liczy się gwarancja utrzymania pracy, przynajmniej do końca okresu zwolnienia warunkowego. Dowiadujemy się, że w przeszłości utrzymywał się z drobnych kradzieży i rozbojów, by potem przeżyć oświecenie i powrócić na ścieżkę Dobra. Wraz z innymi robotnikami, w przeludnionej fabryce, na przeludnionej Ziemi usiłuje spłacić swój dług wobec społeczeństwa. W pewnym momencie jesteśmy świadkami wypadku, który zmusza Maxa do podjęcia dramatycznej decyzji, tj. uczestnictwa w samobójczej misji na Elizjum – stację kosmiczną, na której piękni i bogaci byli mieszkańcy Ziemi ułożyli sobie życie. 




To, co od początku rzuca się w oczy, to zdecydowanie większy rozmach niż w przypadku "Dystryktu 9". Ujęcia wyniszczonej planety zamieszkałej przez brudnych ludzi przebywających w slumsach w zderzeniu ze sterylnym wręcz, ale przepięknym Elizjum, co chwila wywoływały czyjeś "Wow!". Było to możliwe dzięki grubym milionom od studiów Tristar i MRC, za co reżyser musiał, powiedzmy to na głos, dawać ciała w warstwie fabularnej. Twardziel z wyrokiem, którego jedyną szansą jest "ostatni skok", po którym wszystko się ułoży? Było. Dylematy moralne między tym, co musi zrobić, a tym, co powinien? Było. Samą wizję dwóch światów – tego dla uprzywilejowanych bogaczy i tego dla całej reszty znamy z wielu produkcji, choćby z "Wehikułu czasu" z 1960 roku. I choć tym razem przywódcą Elojów zostaje Jodie Foster, historia nie zaskoczy nas oryginalnością. 

Od początku do końca wiemy, kto jest dobry, a kto zły. Kto musi zginąć w środku, a kto na końcu seansu. Kto musi powiedzieć: "Nie rób tego, to czyste szaleństwo!" i kto odpowie: "Nie mam wyboru". Chyba nie zdradzę za dużo, jeśli powiem, że finałowa walka między największymi chojrakami rozegra się na pięści, czyli w starym dobrym stylu filmów akcji z lat 90.  

Czy film ma wobec tego jakieś zalety? Oczywiście, i to sporo. Najważniejsze to wspomniane przepiękne zdjęcia i dobra, dopasowana ścieżka dźwiękowa. Pierwszemu spotkaniu widzów z Elizjum towarzyszy muzyka klasyczna, natomiast podziemnym garażom i starciom na Ziemi cięższa, elektroniczna dawka muzyki spod znaku dubu i durm & bass. Nie można nie wspomnieć o rewelacyjnych efektach specjalnych. Szczególnie zapadają w pamięć szczegółowe modele statków (mnie kojarzyły się trochę z "Prometeuszem") oraz realistycznie animowane roboty. Smakołykiem dla fanów gatunku będą pomysłowe gadżety używane głównie do walki, a także  nawiązania do innych tytułów filmowych i growych, które nie są dosłowne, przez co bardziej interesujące.  

Aktorstwu nie można nic zarzucić. Co ciekawe, postaci Matta i Jodie są zagrane tylko poprawnie, natomiast czarne charaktery Williama Fichtnera i Sharlto Copleya to aktorskie perełki. Kruger to psychopata, którego z przyjemnością dołączycie do grona waszych ulubionych. 

W podsumowaniu film wychodzi na plus. "Dystrykt 9" było popisem oryginalności i operatorskim eksperymentem. W "ElizjumBlomkamp przesunął akcenty, pisząc bezpieczny, zjadliwy dla wszystkich scenariusz, stawiając na efekty, akcję i ciekawą wizję świata przyszłości. Jeśli jesteście gotowi przełknąć spore uproszczenia i umówić się z reżyserem na komiksową konwencję, będziecie się naprawdę dobrze bawić.


Moja ocena: 7/10